niedziela, 21 grudnia 2014

Pilocka przygoda we Włoszech - Asyż i Wieczne Miasto

 Witam, Dziś kolejna - ostatnia (czy oby na pewno? :) ) odsłona wspaniałej włoskiej przygody Karoliny. Życzę smakowitej lektury

"...Następnego dnia nieco zmieniliśmy klimat na rzekłabym…franciszkański.

Tym razem mieliśmy zwiedzać Asyż. To była moja druga wizyta w tym mieście. Dzięki kolejnej pani przewodnik poznaliśmy w szczegółach życie Św. Franciszka. Ja natomiast w autokarze (coraz bardziej ośmielona) znów złapałam za mikrofon robiąc małe wprowadzenie przed wjazdem do Assisi. Później miałam mówić o Lacjum i Rzymie. Tym razem postawiłam na coś współczesnego i na coś… nieksiążkowego. Zapamiętałam słowa mojej pilotki: ile można rozmawiać o sztuce?! Oczywiście trzeba wyczuć na co nastawiona jest grupa. Jeśli są w niej dzieci to nie wolno wyjść poza pewną granicę. Jeśli pracuje się z dorosłymi to można sobie pozwolić na luźniejszą atmosferę. To są w końcu Włochy. Ludzie jadą tu nie tylko po historię. Chcą się przede wszystkim zabawić, poznać inną kulturę i obyczaje. Zostawiłam więc Łuk Tytusa i porwanie Sabinek historykom z naszej grupy. Szło mi chyba coraz lepiej. Grupie się podobało.
 

Tuż przed wjazdem do Wiecznego Miasta pojawiła się typowo włoska pogoda. Rzym powitał nas wielkim słońcem i lazurowym niebem.
    Stolica Włoch nie jest mi obca. Jestem jednak dość ostrożna w stwierdzeniu że znam dobrze to miasto. Mogę natomiast powiedzieć że czuję się tam dość pewnie i bezpiecznie. Nie jest to miejsce które mogłoby mi się znudzić czy opatrzyć (czy we Włoszech w ogóle takie jest…?). Na wiele miejsc i zabytków patrzę już jednak z innym sentymentem. Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam Romę byłam zafascynowana i oszołomiona. Przy okazji kolejnych wizyt zaczynam się już czuć coraz bardziej swojsko. Fontana di Trevi jest jednak cały czas imponująca a wrzucenie drobnych euro w moim przypadku zawsze się sprawdza i stało się już obowiązkiem. Nie wrócę do domu dopóki tego nie zrobię bo inaczej…naprawdę tu nie wrócę - jak głosi przesąd. 

C:\Users\Karolina\Desktop\dokumenty praca\szkolenie\szkolenie Włochy\20140406_191917.jpg
Fontanna Di Trevi
Plac Św. Piotra i Bazylika to miejsca wyjątkowe ze względu na naszego Papieża. W końcu od Jana Pawła II tak naprawdę zaczęła się polska turystyka do Italii. Pamiętam moment kiedy z bardzo bliskiej odległości zobaczyłam Papieża Benedykta który jechał swoim papamobile. To były emocje! Tak naprawdę każde ważniejsze miejsce turystyczne w Rzymie kojarzy mi się z czymś innym, z czymś pięknym. Ile jeszcze pozostało tych nieodkrytych…?! Rzym był ostatnim punktem naszego szkolenia. Mieliśmy aż trzech przewodników. Najbardziej zapamiętałam Mariusza (Mario) Jackowskiego i Monikę Nickel która oprowadziła nas po San Pietro czyli Bazylice Św. Piotra. Tym razem nie robiłam już żadnych zdjęć. Po prostu słuchałam i starałam się coś nagrać na dyktafon. Po południu nagrywaliśmy video- wizytówki. Każdy z nas chciał się nagrać z jakimś fajnym tłem typu Koloseum czy Plac Św. Piotra. Przy takiej ilości osób i tempie szkolenia nie było to wcale takie łatwe. Moja wizytówka powstała przy Bazylice Św. Jana na Lateranie. 
C:\Users\Karolina\Desktop\dokumenty praca\szkolenie\szkolenie Włochy\20140407_141325.jpg


Trzeba było krótko powiedzieć coś, co zachęci przyszłego pracodawcę. Cisza na planie, kamera, akcja! Ku mej radości nie było żadnych dubli. Video- wizytówka wyszła naprawdę dobrze i nie jest to tylko moje zdanie.
Po całym dniu zwiedzania i nauki wylądowaliśmy w eleganckim hotelu. Tam czekała na nas kolacja a potem…Była to nasza ostatnia noc w słonecznej Italii. Szkolenie należało jakoś podsumować. Z rozbawieniem obserwowałam jak rozkręca się impreza. Zajęliśmy tzw hotelowy ogródek. Pojawił się przenośny głośnik z którego popłynęła piosenka „Seksualna niebezpieczna”. Co jak co, ale takiego repertuaru się w Rzymie nie spodziewałam! Oczywiście nie można było siedzieć „o suchym pysku”! Drugą niespodzianką była butelka Fragolino. Jest to bardzo orzeźwiające włoskie, czerwone wino musujące z dodatkiem truskawek. Stąd jego nazwa: fragolina- truskaweczka. Było coraz więcej ludzi, coraz więcej otwieranych butelek, coraz głośniejsza muzyka, wygłupy i zdjęcia. Pamiętam że potem nas przegonili ze względu na ciszę nocną. Wylądowaliśmy na recepcji i to też nie było zbyt wile widziane. Panowie na recepcji bardzo się burzyli i chcieli nas wygonić. Nie wiem kto i jak wtedy zainterweniował- nie wnikam. W każdym razie impreza skończyła się o 5 nad ranem. Ja poległam w okolicach 2. Poranek dnia następnego do łatwych nie należał, oj nie. Woda była towarem bardzo pożądanym i w pewnym momencie bardzo deficytowym. Niemniej jednak czekał nas jeszcze jeden tour po mieście a potem powrót do domu. Z ciężkim sercem wracałam do kraju. W autokarze nie opuszczały nas szampańskie nastroje. Starałam się do końca cieszyć fajnym towarzystwem i widokami za oknem. A było na co popatrzeć. Jechaliśmy przez góry. 

C:\Users\Karolina\Desktop\dokumenty praca\szkolenie\szkolenie Włochy\20140408_101743.jpg
Do Warszawy dotarliśmy następnego dnia w nocy. Ja i Dorota musiałyśmy czekać na autokar do Białegostoku. Miałyśmy jeszcze kilka godzin które spędziliśmy w barze kawowym na dworcu centralnym. Na początku humory były takie sobie. Włoska przygoda dobiegła końca… Chwilę później dołączyły do nas inne osoby ze szkolenia, w tym nasz kolega- jego organizator. Nie mam pojęcia kiedy z godziny 3 zrobiła się godzina 5. Znowu pożegnanie i bieg na autokar.
    Dziś mogę powiedzieć że decyzja o zrobieniu kursu dla pilotów wycieczek zmieniła moje życie. Poznałam świetnych ludzi z którymi w większości utrzymuję kontakt. Wystartowałam, pojechałam na dwa pilotaże. Po kilku miesiącach z niektórymi kolegami- pilotami spotkałam się po raz drugi na szkoleniu w Londynie. To był pod wieloma względami zwariowany wyjazd. Mam nadzieję że będzie jeszcze okazja aby o nim opowiedzieć.
Niemniej jednak do mojego włoskiego szkolenia mam szczególny sentyment. Album z tego wyjazdu na Facebook’u zatytułowałam „przygoda życia”. To chyba mówi samo za siebie


 
autor: Karolina Wollny

wtorek, 25 listopada 2014

Pilocka przygoda we Włoszech- Padwa i Florencja

Dziś  kolejna część wspomnień Karoliny na temat początków pracy pilota wycieczek zagranicznych.
Życzę miłej lektury.

Byliśmy w drodze do Padwy, nadszedł więc czas na zademonstrowanie odrobionej pracy domowej. Patrząc na koleżanki i kolegów myślałam że mówienie do mikrofonu (a właściwie do turystów używając mikrofonu) jest proste. Nic bardziej mylnego. Można być elokwentnym i mieć dużą wiedzę. Ale jest to zawsze występ publiczny, który „świeżynkę" taką jak ja może ostro stremować. Początki nie były łatwe. Bestię (czyli mały mikrofonik )udało mi się oswoić dopiero przed wjazdem do Padwy. Zostałam nagrana, sfotografowana i sfilmowana. Czułam tremę, stres zjadał mi połowę tego, co miałam w głowie ale starałam się-jak to powiedzieli moi koledzy- mieć „parcie na mikrofon”. W końcu po to pojechałam- żeby się czegoś nauczyć. Było nas dużo, każdy chciał coś powiedzieć. Dopchanie się do mikrofonu nie było więc łatwe. Ale udało się. Jak na pierwszy raz było naprawdę dobrze. Ludzie słuchali jakby z zainteresowaniem. W Padwie pogoda również nas nie rozpieszczała.


Tym razem w roli pani przewodnik wystąpiła nasza koleżanka. Padwa- po włosku Padova- jest miastem do którego chciałabym wrócić. Uniwersytet Padewski, Bazylika Św. Antoniego, Piazza del Prato, Galileusz, Święty Antoni...


Jest to jedno z piękniejszych miast we Włoszech. Ma nawet swój polski odpowiednik. Zamość to przecież Padwa Północy. Jestem pewna że koleżanki i koledzy z grupy nie zapomną mojej opowieści o Galileuszu wygnanym z Pizy który osiadł w Padwie, gdzie wykładał. Wypadałoby żeby pilot nie mylił tych obu miast na literę „P”  Nigdy nie zapomnę ryku śmiechu naszej grupy, kiedy przekomicznie przekręciłam nazwę miasta Piza. Pilot powinien tak opowiadać ciekawostki aby zostały turystom w głowie. Trzeba jednak uważać bo czasem wychodzą niezłe „kwiatki”. Chciałam dobrze, wyszło jak zwykle.
Następna na naszej trasie była Florencja. Bardzo intrygowało mnie to miasto.

Słyszałam że jest znacznie ciekawsze od Wenecji. La citta d’arte- miasto sztuki, jak o nim mówią Włosi. Firenze była mi znana tylko ze zdjęć. Z czym mi się kojarzyła? Na pewno z Medyceuszami, z rzeką Arno, z Galerią Uffizi, Ponte Vecchio, katedrami i kościołami.
Zwiedziliśmy Katedrę Santa Maria del Fiore i słynną Piazzę na której odbywają się najważniejsze wydarzenia w mieście, w tym słynny mecz piłki nożnej. Dwie drużyny zaciekle ze sobą walczą. Jedna połowa miasta kibicuje drugiej i na odwrót. Rywalizacja jest niezwykle zaciekła i na czas meczu potrafi podzielić całą Florencję a nawet rodzinę czy wręcz małżeństwo. Opowieść na pewno trochę ubarwiona ale turyści to lubią. Jakie to włoskie, jakie to barwne…  Podczas pobytu we Florencji zaczęła się zmieniać pogoda, zmierzając ku prawdziwej wiośnie. Po intensywnym zwiedzaniu nadszedł czas na chwilę oddechu. Ale kto by śmiał odpoczywać?! Pojawił się fajny pomysł: ustawiamy się na tle Katedry Matki Boskiej od kwiatków i inscenizujemy prawdziwy pilotaż. Zrobiliśmy kółeczko, na tle katedry stanął ktoś w roli pilota. Każdy z nas z manierą profesjonalisty, wskazując na katedrę udawał że coś opowiada. Grupa oczywiście z zachwytem słuchała.


Była przy tym masa śmiechu. Każdy chciał powiedzieć coś nowego, mądrego, innego. Nasze popisy zostały nagrane z wyłączonym dźwiękiem. Mogliśmy więc powiedzieć wszystko. Trzymając w ręku mikrofonik, widząc dobrze zagrane zainteresowanie grupy poczułam się strasznie ważna. Poczułam się prawdziwym pilotem. Tak po prostu. I dokładnie to powiedziałam do mikrofonu i do kamery.
Dzień powoli się kończył. Nie wiem co mnie bardziej urzekło: rzeka Arno, mosty, zabytki, architektura czy rozpoczynający się zachód słońca. Pogłaskałam miedzianego dzika żeby jeszcze kiedyś tam przyjechać (działa jak Fontana di Trevi w Rzymie).


Udało mi się wdrapać na murek z którego rozpościerał się przepiękny widok na Ponte Vecchio.
Po lewej miałam przepaść i rzekę Arno a po prawej czuwali moi koledzy żebym w tę przepaść nie spadła. Ktoś mi nawet zrobił zdjęcie. Wyjeżdżając z Florencji w kierunku naszego drugiego noclegu obejrzeliśmy jeszcze miasto z nieco wyższego pułapu, niezmiennie zachwycając się mostami i rzeką zatopionymi w zachodzącym słońcu.


Mimo dość dużego zmęczenia w autokarze panowała szampańska zabawa. Jedna z naszych koleżanek miała płytę z włoskimi hitami. Dostaliśmy teksty piosenek. Kierowcy nastawili radio prawie na cały regulator. Droga do hotelu upłynęła nam na śpiewaniu z głębi serca piosenki „Volare”. Starałam się dyrygować ponad 50- osobową grupą. Śpiewaliśmy pięknie ale momentami było komicznie. Wszyscy się tak wczuli że zagłuszali płytę i niestety prawie nie trafialiśmy w takt- mimo moich próśb. Normalnie nie mam problemu z utrzymaniem tonacji ale dusiłam się ze śmiechu więc efekt był taki a nie inny. Ale zabawa była przednia. Nasze śpiewy zostały zarejestrowane na telefonie. Wytworzyła się niesamowita atmosfera. 

Grupa była duża. Przed wyjazdem prawie się nie znaliśmy. Ludzie w różnym wieku. A mimo to od razu między nami „zaiskrzyło”. Byliśmy świetnie zgraną paczką, mogliśmy na sobie polegać, uczyliśmy super się przy tym bawiąc. Mało się spało a pod koniec dnia padaliśmy ze zmęczenia i emocji. A teraz prawie roznieśliśmy autokar śpiewając „Volare”. Takiej atmosfery chyba nikt się nie spodziewał. A przecież dopiero się rozkręcaliśmy…


Karolina Wollny

sobota, 15 listopada 2014

Pilocka przygoda we Włoszech. Wenecja.

Dziś zaprezentuję pierwszą część wspomnień Karoliny na temat początków pracy pilota wycieczek zagranicznych.
Życzę miłej lektury.


Ten rok upłynął mi pod znakiem podróży. Nowy rok powitałam w Strasburgu. Potem obok wyjazdów prywatnych pojawiły się służbowe i szkoleniowe. Postanowiłam zamienić moją pasję podróżowania w pewnego rodzaju sposób na życie. Zapragnęłam zdobyć nowe kwalifikacje i poniekąd nowy zawód. W ten sposób powstał pomysł z kursem pilota wycieczek. A reszta potoczyła się jak domino.
Na kursie dla pilotów wycieczek poznałam świetnych ludzi: podróżników, poliglotów, gaduły, ludzi z pasją. Nie pamiętam kiedy z taką przyjemnością zrywałam się w sobotę o 8:30 z łóżka- a jestem strasznym śpiochem. Kurs niestety szybko się skończył, dostaliśmy zaświadczenie i identyfikator. W zasadzie nie bardzo wiedziałam co dalej. Szykowała mi się następna podróż (tym razem do Ziemi Świętej) i kolejne podglądanie pilota w nadziei że czegoś się nauczę. Stwierdziłam że co będzie to będzie. Intuicja mówiła mi: poczekaj bo kto wie co się wydarzy przed Izraelem. I wydarzyło się coś co kompletnie przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Po kursie, zarejestrowałam się na portalu PilociWycieczek.pl Polubiłam stronę na Facebook’u, poprosiłam o newsletter i na tym się skończyło. Przynajmniej tak mi się wtedy zdawało. Minęło kilka dni i dostałam informację o szkoleniu dla pilotów i przewodników wycieczek. Zapowiadało się bardzo ciekawie. Uczestnicy- piloci- mieli poszerzać swoje umiejętności na trasie Warszawa- Wenecja- Padwa- Florencja- Asyż- Rzym- Warszawa. Nad wszystkim miał czuwać Piotr Kruczek- pilot i szkoleniowiec z wieloletnim doświadczeniem. Wysłałam zgłoszenie i z niecierpliwością czekałam na wyjazd. Cieszyłam się jak dziecko bo zapowiadało się naprawdę super. Przed wyjazdem było wiele spraw do załatwienia i tu największym dobrodziejstwem okazał się znowu Facebook. To było nasze centrum dowodzenia. Piotrek dał nam zadanie- każdy dostał inny odcinek trasy. Ja miałam opowiadać o Padwie, Lacjum i Rzymie. Zabrałam się za notatki. Uczucie szczęścia mieszało się z uczuciem lekkiego stresu. Raptem parę miesięcy temu zdobyłam uprawnienia. Byłam jedyną (obok mojej koleżanki Doroty) osobą bez żadnego doświadczenia w pilotażu. To wprawdzie są moje ukochane Włochy, ale czy sobie poradzę? A jeśli czegoś nie będę wiedziała? Jak się okazało nie tylko ja się (niepotrzebnie!) denerwowałam. Ani się obejrzałam a już zdążyłam się wirtualnie poznać z cała ekipą szkolenia. Było to o tyle niezwykłe że w sieci czuliśmy się jak dobrzy znajomi a przecież mieliśmy się poznać dopiero w autokarze.
Wyposażona w przewodniki, notatki, dobre buty i wielką walizkę wyruszyłam z Dorotą na naszą włoską przygodę. Następnego dnia nad ranem autokar dojechał do Wenecji. Na trasie mieliśmy dwie niespodzianki. Jedna to pyszna obiadokolacja w Cieszynie. Druga to impreza integracyjna w (pędzącym) autokarze w trakcie której każdy z nas miał powiedzieć o sobie parę słów. Bardzo szybko poczułam się jak wśród „swoich”. Świetnie odnalazłam się z ludźmi o podobnych zainteresowaniach, z podróżnikami- tak jak ja- otwartymi na świat i ludzi. Noc minęła mi rzekłabym komfortowo (nie zapomnę tych super wygodnych siedzeń). Wreszcie ku mej radości ujrzałam nieśmiałe majaczące w resztkach nocy Alpy. Jednak największą radość poczułam widząc Apeniny. Bo Apeniny to już na 100 % Włochy. Mogę być bardzo zmęczona ale jeśli włoska granica już za nami a ja mogę zamówić prawdziwą kawę i rogalika i jeszcze pogadać chwilę z baristą, to od razu wracają mi siły. Rano byliśmy już na miejscu. Krótka chwila na odświeżenie i na miasto! Czekały tam na nas dwie przewodniczki. Rozglądałam się z wielkim zaciekawianiem. Właśnie zaczynało się spełniać jedno z moich marzeń…Wenecja zrobiła na mnie duże wrażenie. Ani trochę się nie zawiodłam. Nie mogłam się napatrzeć na urokliwe gondole i gondolierów. Gondolier stoi na dziobie i wielkim drągiem odpycha gondolę od dna. Łódź strasznie kołysze. W jaki sposób on utrzymuje równowagę? 
 
Po Canale Grande śmigały motorówki, łódki i vaporetti czyli tramwaje wodne. Oczywiście płynęły stosując swój własny kodeks. Bynajmniej nie drogowy Wychowałam się nad jeziorem ale i tak wygląd był niezwykły. Te wszystkie kamienice- palazzi- stojące tuż przy samej wodzie, tam nawet nie było brzegu! 
Jedyne co trochę nawaliło w Wenecji to pogoda. Było chłodno, deszczowo i szaro. Robienie zdjęć nie było łatwe ale jakoś sobie poradziłam. Zwiedziliśmy właściwie wszystkie turystyczne miejsca. Nie sądziłam że miasto ma tak wąskie ulice, że to jest taki labirynt. Cały czas ktoś nas potrącał, ciągle tarasowaliśmy komuś drogę. Czułam się trochę klaustrofobicznie. Dreptaliśmy za panią przewodnik, robiliśmy notatki, cykaliśmy fotki i staraliśmy się uchwycić każde słowo. Pałac Dożów to esencja historii Republiki Weneckiej. Tu przyszło pierwsze zmęczenie. Każde miejsce do siedzenia było na wagę złota. Mogliśmy się potem zregenerować szybką przekąską koło Mostu Rialto gdzie piloci mogą jeść za darmo. 


No właśnie mosty- była ich cała masa. Z każdego roztaczał się widok jedyny w swoim rodzaju. Zauważyłam że nie wszędzie były barierki. Łatwo było wpaść do kanału. Uważnie patrzyłam pod nogi, bo znając moje szczęście… Podobno Wenecja jest świetnym miejscem do wychowywania dzieci, bo nie ma tu samochodów. Ale wpaść do takiego kanału to ja dziękuję bardzo. I tu od razu zdementuję pewną informację: weneckie kanały w kwietniu nie wydzielają przykrych aromatów. 

Pożegnaliśmy się z jedną panią przewodnik, a z drugą popłynęliśmy barką na wyspę Murano. Miejsce to całkowicie mnie oczarowało. Kolorowe kamieniczki, brak tłumów i wreszcie pokazało się słońce. 
Odwiedziliśmy pracownię szkła weneckiego. Pan szklarz na naszych oczach wydmuchał pięknego konika, za co dostał brawa. Potem całą grupą weszliśmy do sklepu z jego wyrobami. Niestety nikt z nas mimo 50% rabatu nie skusił się na żadną błyskotkę. Pana szklarza to trochę zbulwersowało: jak to, tyle turystów i nikt nic nie kupuje?! Na co nasza pani przewodnik prawie z namaszczeniem stwierdziła: to nie są zwykli turyści, to są piloci. Pana szklarza ta odpowiedź chyba nie przekonała. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy na Starówkę, a stamtąd do autokaru. Po całym dniu wypełnionym nauką pilotażu i zwiedzaniem nadszedł czas na nasz pierwszy hotel i upragniony wypoczynek. Wylądowaliśmy w Lido di Jesolo. Jak się później okazało byliśmy bardzo blisko Adriatyku. Wykorzystała to nasza koleżanka Agata, która spacerując po plaży nazbierała muszelek. Ja z kolei w tym czasie integrowałam się z częścią naszej wspaniałej, pilockiej ekipy i z kierowcami. Też było sympatycznie. Następnego dnia mieliśmy zwiedzać Padwę. Modliłam się o odrobinę włoskiego słońca, które pozwoliłaby mi na nieco bardziej wiosenną garderobę.
Czy Padwa powita nas słońcem…?
 
 Karolina

piątek, 27 grudnia 2013

Uśmiechnij się, a świat uśmiechnie się do Ciebie

Włosi... zawsze uśmiechnięci, wulkany energii, pełni gioia di vivere. Ktoś może uznać że to tylko narodowa maniera.
 Ja jednak każdokrotnie będąc w słonecznej Italii na nowo odkrywam, jakie miłe i przyjazne są te zwykłe, codziennie powtarzające się  kontakty z zupełnie obcymi ludźmi: kelnerem w trattorii, kasjerką w sklepie, która podliczając należność spojrzy Ci w oczy ( nie do wiary?) i z uśmiechem na twarzy powie
„Piękna ta bluzeczka. Super zakup!”.
Albo barmanka w maleńkiej kawiarence tuż za rogiem. Pierwszego dnia uśmiech, Buon Giorno!, pytanie czy smakuje zamówiony produkt. Następnego rozmawia z Tobą jak dobra znajoma.
Postanowiłam, że mimo wszystko , będę się starała i ja, codziennie -  jak najwięcej uśmiechać do świata i do ludzi.
Pewnie wszyscy pomyślą, że coś nie tak ze mną ;)
Tak zupełnie bezinteresownie prawione komplementy, robione przysługi czy proste serdeczne gesty ze strony zupełnie obcych ludzi zapisują się w naszej pamięci na  długo...
Zgodnie z prawami fizyki - nic w przyrodzie nie ginie. A właściwie wraca do nadawcy- czasem ze zdwojoną siłą. Uśmiech rodzi uśmiech, co zasiejesz za jakiś czas wzrośnie i wyda następne nasiona. 

Usmiechnij się, a świat uśmiechnie się do Ciebie!!!

W związku z tym że mamy czas świąt, oczekiwanie na Nowy Rok, każdy z nas gdzieś w głębi duszy wypowiada jakieś życzenia. Moje będą takie:
Przynajmniej raz dziennie...ogni giorno- sprawiajmy bezinteresowną przyjemność nieznajomej osobie uśmiechając się przy tym. Zwykłe przytrzymanie komuś drzwi do windy, ustąpienie miejsca w autobusie, pochwalenie współpracownika za kawał dobrej robot. Raz dziennie. Codziennie. Zaskoczy Cię, jak dużo otrzymasz od życia w zamian!!!

Uśmiechu w Nowym Roku!

 


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Natale

Kochani, jesteśmy w okresie przedświątecznym dlatego chciałabym Wam w kilku słowach napisać o tym z czym kojarzy mi się Italia zimą, na Święta oraz in genere- ogólnie. Takie zresztą padło pytanie od mojej lektorki kiedy zaczynałam moją przygode z językiem włoskim. Myślę że wszycy nauczyciele włoskiego je zadają: dlaczego akurat język włoski, za co lubisz Włochy i z czym kojarzy Ci się ten kraj? Odpowiedzi jest wiele i wcale nie trzeba być italofilem. Moje pierwsze skojarzenie to kawa bo jestem kawoszką i nie wyobrażam sobie dnia a konkretnie poranka bez kubka kawy. Możemy narzekać na włoski bałagan, opieszałość i lenistwo. Ale każdy chyba przyzna że kawę robią tam i produkują chyba najlepszą na świecie. Ja osobiście kupuję tylko Lavazzę i parzę ją w caffettierze. A oto i ona:

Tak wygląda ta najbardziej klasyczna. Jest ich oczywiście wiele, tak jak wiele jest rodzajów kawy od espresso które piję się we Włoszech przez prawie całą dobę do caffe latte czyli kawy z dużą ilością mleka. Ja dodaję do mojego espresso dużo mleka więc wychodzi mi właśnie caffe latte Z charakterystycznych typów kawy jest jeszcze oczywiście cappuccino. Ale tę kawę pije się we Włoszech tylko do południa. Najlepiej z rogalikiem, bez pośpiechu- pian piano. W odróżnieniu od espresso które pije się szybko i najczęściej na stojąco. Caffettiery różnią się wielkością i kolorem. Są też o bardziej opływowych kształtach ale ta ze zdjęcia jest chyba najbardziej charakterystyczna. Kawa to oczywiście obok wina narodowy włoski napój. Będąc w słonecznej Italii pamiętajcie że zamawiając ją wystarczy powiedzieć że chcecie caffe’. On już będzie wiedział że to espresso. Poza tym dobrze jest zaznaczyć że chcecie wypić kawę przy barze. W ten sposób nie zapłacicie za obsługę kelnera. Z mocnym espresso (bez mleka oczywiście!) dobrze jest wypić szklankę niegazowanej wody. Z jednej strony złagodzi mocny smak esencji, a zdrugiej podkreśli aromat kawy. Zamykając temat caffettiery dodam tylko że może to być świetny prezent pod choinkę. Znajdziecie ją w każdym sklepie. A osoba która lubi kawę z pewnością ucieszy się z takiego prezentu. Tylko pamiętajcie o tym żeby parzyć w niej lavazzę bo tylko taki duet gwarantuje niezapomniany smak
Italia to oczywiście nie tylko kawa i caffettiera ale cała masa innych rzeczy. Z marszu można wymienić wspaniałe wina, skutery (słynne Vespy) i samochody (Fiaty rzecz jasna). Do skuterów mam dużą słabość. Nigdy jeszcze niestety na żadnym nie jeździłam ale to musi być naprawdę duża frajda przemykać tak między samochodami w czasie najgorzego ruchu ulicznego. Kierowca skutera ma ubaw. Dla kierowcy mijanego samochodu często nie jest do śmiechu bo taki skuter wyskakuje mu często w ostatniej chwili. Skutery mają w sobie coś co mnie kręci i często robię sobie przy nich zdjęcia. Oto jedno z nich, zrobione w miasteczku Modica na Sycylii:

Myślę że tak naprawdę jest masa rzeczy które mają włoskie korzenie bo naród królowej Bony jest znany ze swojej kreatywności, pomysłowości, wyrafinowania, oraz wrażliwości na piękno i estetykę. Możemy wymieniać niezliczonych włoskich projektantów ubrań, mebli i innych sprzętów. Myślę że ta „włoszczyzna” jest często obecna w naszym życiu i nie zawsze zdajemy sobie z niej sprawę.
Jeśli jednak chodzi o zwyczaje świąteczne we Włoszech to chyba nie jest nam do końca po drodze z naszą polską tradycją. Nasi Włoscy przyjaciele nie celebrują tak Bożego Narodzenia jak my. Obchodzą Wigilię ale ich menu jest zupełnie inne. Główne danie to oczywiście pasta. Jest też polenta która wygląda i smakuje jak tunezyjska kasza kuskus, podawana z różnymi dodatkami. A na deser je się najczęściej panettone które przypomina naszą babkę drożdżową z rodzynkami. Kiedy myślę o panettone to automatycznie kojarzy mi się Mediolan a konkretnie niedalekie miasteczko Varese bo właśnie tam jadłam ten przysmak. Jest to zresztą charakterystyczny deser z regionu Lombardia.
24 grudnia wielu Rzymian idzie na Plac Świętego Piotra gdzie wieczorem odsłaniana jest tradycyjna, ogromna szopka. I tu pojawia się polski akcent bo zwyczaj ten wprowadził w 1982 roku Jan Paweł II. W ogóle Włochy to ojczyzna szopek a wszystko zaczęło się od Św. Franciszka z Asyżu. Szopki w Rzymie w okresie przed i po świątecznym są wszędzie: w sklepach, szkołach i innych instytucjach. Są naprawdę piękne. To właśnie szopka na Placu Św. Piotra:

A to w jednym z rzymskich kościołów:

I na tym się kończą polskie akcenty i podobieństwa bo w we włoskiej tradycji wigilijnej nie ma łamania się opłatkiem tylko jedno krótkie: „Auguri!”- powiedziane nad stołem wigilijnym, czyli po naszemu: „wszystkiego najlepszego”. Ale oczywiście włoskie dzieci też dostają prezenty. Najpierw tak jak w Polsce świętują Mikołajki i wtedy przychodzi do nich Babbo Natale czyli Święty Mikołaj. Potem prezenty przynosi im lecąc na miotle La Befana- czyli wiedźma. Ale to już 6 stycznia czyli na Trzech Króli. Postać wiedźmy jest we Włoszech tak samo popularna jak postać Św. Mikołaja. Nie budzi negatywnych skojarzeń. W okresie świątecznym można podziwiać jarmarki którymi upstrzone są we place. Muszę przyznać że Piazza Navona na tle tych wszystkich „bud” i karuzeli przedstawia się wyjątkowo malowniczo

I to by było tyle o świątecznych klimatach we Włoszech. Na koniec pozostaje mi złożyć wszystkim Czytelnikom tego bloga i nie tylko wesołych Świąt co po włosku brzmi krótko: „buon Natale” oraz felice Anno Nuovo czyli szczęśliwego Nowego Roku. A tak konkretnie to i sobie i Wam życzyłabym tego abyście za każdym razem z przyjemnością czytali to co tu piszę dzięki uprzejmości mojej Koleżanki Moniki




Karolina Wollny 


niedziela, 27 października 2013

Sycylia- kociołek Europy, kociołek świata


Dzięki uprzejmości mojej znajomej - fascynatki południa pięknej Italii dziś recepta na złapanie kilku promieni słońca:

Sycylia to z pewnością jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Przyciąga swoimi pięknymi plażami, oszałamiającą przyrodą i wyśmienitą kuchnią. Odstrasza jednak wygórowanymi cenami. Jeżdżą tam więc głównie celebryci- włoscy i nie tylko. Ja trafiłam tam dzięki…super super last minute
Jadąc na Sycylię miałam o niej bardzo mgliste i steoretypowe pojęcie. Myślałam że zobaczę spaloną słońcem wyspę, mocno opalonych ludzi o kruczoczarnych włosach i biedę bo właśnie z nią kojarzy mi się włoskie południe. Znam dość dobrze język włoski ale bałam się że będę słyszała jedynie dialekt z zaśpiewem- a tego nie potrafią zrozumieć nawet rodowici Włosi.
Już po pierwszym dniu przekonałam się jak jest naprawdę.
Ale zacznę może od tego że urzekły mnie krajobrazy i przyroda którą tam zobaczyłam. Jeśli Goethe po ujrzeniu Neapolu stwierdził że można tam umrzeć z zachwytu to u mnie było tak w przypadku Palermo, Taorminy, Syrakuz, Marsali i wielu innych miast i miasteczek. Tak, miałam to szczęście że zwiedziłam niemal całą wyspę. Lazurowe niebo, soczyście zielone palmy, kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, góry skąpane w słońcu i morze (a właściwie morza bo Sycylię opływają aż trzy morza:  Tyrreńskie, Śródziemne i Jońskie) we wszystkich kolorach niebieskiego i turkusu. Ktoś może powiedzieć że to typowe krajobrazy Basenu Morza Śródziemnego. Być może ale myślę że ten najbardziej wysunięty na południe skraj Italii może rozkochać w sobie każdego turystę- i nie mówię tego z perspektywy italofilki.
 



Moje pierwsze zetknięcie z Sycylijczykami to na pewno pogaduszki z naszym kierowcą Maurizio. To człowiek bardzo ciepły, szczery do bólu i wesoły. Nasze rozmowy na początku zaczynały się od: „cześć, jak się masz?”- to we Włoszech standard. W miarę jak poznawaliśmy się lepiej konwersacje stawały się coraz głębsze. Włoska otwartość to na  pewno brak tematów tabu. W zasadzie każda rozmowa ma odpowiedni „pieprzyk”. Nie jest to jednak nigdy wulgarne ani niestosowne. Włosi czy też raczej Sycylijczycy po prostu tacy są. Myślę że są trochę tacy jak Arabowie: jeśli jest się miłym i uczciwym oni odpłacają to z nawiązką. Maurizio miał w autokarze piwo i wodę którą sprzedawał za 1 euro. Ja miałam takie „chody” że dostawałam ją za darmo. Pozwolił mi też usiąść koło siebie na siedzeniu pilota. Miałam idealną „miejscówę”, mogłam podziwiać krajobraz wulkaniczny bo wtedy akurat jechaliśmy na Etnę. Najbardziej jednak zapadł mi w pamięci wieczór w Marsali. Porwałyśmy wtedy z moją koleżanką naszego kierowcę i pilota na wspólny spacer. To był bardzo miły wieczór z lodami, piwem i winem. Ku naszemu zaskoczeniu za wszystko zapłacił Maurizio. Później biesiadowaliśmy jeszcze w hotelu z prawie całą jego obsługą. Wino lało się strumieniami i znowu nie musiałyśmy za nic płacić. Długo nie zapomnę tego wieczoru. Sycylijczycy są też znani ze swojej bezinteresownej pomocy o czym przekonałam się w Palermo. Po nocnym zwiedzaniu miasta chciałam z koleżanką złapać jakiś autobus który zawiózłby nas w okolice hotelu. Po długim czekaniu na przystanku wsiadłyśmy w pierwszy lepszy autobus. Niestety jechał w zupełnie innym kierunku. Było bardzo późno, byłyśmy zmęczone i nie wiedziałyśmy co robić. Pomógł nam kierowca który specjalnie dla nas zboczył z trasy i odwiózł nas prawie pod sam hotel. W czasie jazdy ucieliśmy sobie miłą pogawędkę, a na koniec żegnaliśmy się jak starzy znajomi. Podobnych sytuacji było wiele.
Sycylijską serdeczność i otwartość widać już po samym sposobie witania się. Tam nie tylko kobiety całują się w dwa policzki. Mężczyźni też! Brak podwójnego buziaka może być nietaktem.

Sycylijczycy nie zawsze mają południowy typ urody. Wszystko zależy od miejsca zamieszkania. Można spotkać rudzielców, osoby o arabskich rysach i blondynów z zielonymi oczami. To jeden ze śladów bogatej historii Sycylii przez którą przewinęli się m.in. Grecy, Arabowie, Hiszpanie i Francuzi.

W trakcie moich wakacji we Włoszech złapałam niesamowity luz i dystans. Włosi a już zwłaszcza ci z Południa często używają zwrotu: „pian piano”- powoli, powoli. Choćby się waliło i paliło- nie ma co się spieszyć, po co się denerwować? Ucieknie autobus- to nic będzie następny. Straciłeś wszystkie oszczędności- nie martw się, jutro możesz wygrać w totolotka. Sycylijczycy nigdzie się nie spieszą, niczym się nie przejmują. Wszystko tam odbywa się w swoim tempie. Ku memu zdziwieniu nie zauważyłam osób żebrających na ulicy, sfrustrowanych ludzi bez pracy ani legendarnych śmieci. Sycylijska uprzejmość widoczna jest na każdym kroku. Pogawędka z baristą kiedy za plecami rośnie kolejka to norma. Nie wiem na co mam ochotę w sklepie ze słodyczami- nie przejmuj się, poczekamy, jesteśmy do Twojej dyspozycji, nie spiesz się. Słodkie nieróbstwo, ich dolce vita nabiera tu nowego znaczenia. Siesta to czas kiedy nagle zamiera życie. Ulice pustoszeją, zamknięte są sklepy. Nie można kupić nawet wody. Może być to problem bo letnie popołudnia we Włoszech są naprawdę upalne.

Jeżdżąc po Sycylii widziałam bardzo dużo psów. Był to niezwykły widok bo zwierzaki wydawały się radosne, zadbane, do każdego się łasiły. Parę razy widziałam czworonoga rozkosznie wyciągniętego w poprzek sklepu oddającego się popołudniowej drzemce. Nikt tych psów nie przeganiał, wszyscy je głaskali i dokarmiali. Nie ma tam klasycznych schronisk jakie mamy w Polsce. Psiak który jest zdrowy i nieagresywny swobodnie biega po ulicy i nikomu to nie przeszkadza. Jestem wielką psiarą i dało mi to trochę do myślenia…




Ale przecież Sycylia to nie tylko ludzie i psy. To też specyficzny język- chyba najbardziej śpiewny w całej Italii. Jest rozumiany tylko przez miejscowych. Każde miasto ma własny dialekt. Niekiedy bazuje na języku urzędowym ale często przypomina bardziej arabski czy francuski. Do tego dochodzą oczywiście gesty- najbardziej zamaszyste w całych Włoszech. Ale tak naprawdę do najprostszej rozmowy wystarczą często…odgłosy i monosylaby. Typowo sycylijskie powitanie to przeciągnięte „ołł!” którego nie da się oddać na papierze. Potem jest charakterystyczne długie „eee…?” w formie pytania które oznacza: co takiego, co mówisz? Kiedy nie umiemy udzielić odpowiedzi albo po prostu nie wiemy co powiedzieć wystarczy krótkie „bu”. Aby coś zanegować, odmówić komuś, nie zgodzić się z czymś wystarczy…kilkakrotnie mlasnąć językiem. Ta komunikacja bez używania słów to pozostałość z czasów kiedy najeżdżana przez wroga Sycylia potrzebowała własnego kodu językowego, niezrozumiałego dla innych. Język sycylijski ma również swój specyficzny styl. Obserwując ich z daleka można by pomyśleć że się kłócą- tak bardzo krzyczą i machają rękami. Ale to tylko zwykła rozmowa temperamentnych Sycylijczyków.




O tej wyjątkowej włoskiej wyspie z pewnością można by napisać znacznie więcej. Podczas mojej 8- dniowej wycieczki zaledwie ją dotknęłam. Mam jednak nadzieję że jeszcze odwiedzę Sycylię i miejsca do których jeszcze nie dotarłam.
Tak, tę część Włoch polecam każdemu.




autor: Karolina



niedziela, 6 października 2013

Jedz, módl się i kochaj czyli Rzym

Mówi się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Moja najpierw zaprowadziła mnie do innego włoskiego miasta - wielkiego portu i dawnej republiki Genui.
Nie o Genui dziś będę pisała, ale o Rzymie, wiecznym mieście, mieście na każdym kroku ukazującym swoją siłę, swoją historię i swój niesamowity klimat.
Dziś nie pamiętam kiedy pierwszy raz się w tym mieście zakochałam. Który to był rok? 2000 czy 2001?
Rzym powala mnie na kolana. Za każdym razem.
Za każdym z innego powodu i zawsze znajduję nowe powody do ekscytacji.
 Rzym to miejsce kultowe  tam trzeba być! Trzeba! 
Ze względu na wszystko i bez względu na wszystko.
Pomiędzy zwiedzaniem, pochłanianiem dzieł sztuki, zabytków architektury bardzo ważne ( o ile nie najważniejsze!) jest zasmakować tutejszej kuchni.

JEDZ!
Cucina romana ze względów historycznych jak i geograficznych jest swoistą mieszanką międzynarodową. Nie tą z dzisiejszych czasów, ale taką mieszanką grecko -etrusko -sabelsko -egipską ze sporą domieszką tradycji wszystkich ludów podbijanych w następnych czasach.
 Ten mix tak intensywnie pobudza zmysły, tak mocno wwierca się w spragniony doznań żołądek, że już od wyjazdu z Rzymu zmysły tęsknią. Aromaty wydobywające się z każdego zaułka, z każdej trattorii, rosticerii, czy ristorante  mieszają się w powietrzu nęcą nozdrza i kuszą i łamią nawet największych zwolenników wszelkiej maści diet.
Rzymianie są szczęśliwi gdy jedzą, gdy delektują się smakami. Cóż znaczyłoby "zaliczenie" Rzymu bez skosztowania jego wspaniałości? Tutaj zwieńczeniem dnia jest właśnie uroczysta kolacja z pysznym jedzeniem, dobrym napitkiem z muzyką graną na żywo w tle.
Ta prosta prawda, iż czasem, aby być szczęśliwym, wystarczy objeść się spaghetti alle vongole veraci czy karczochów rzymskich przekonała i mnie - a jakże! :)



 MÓDL SIĘ!
Nie sposób mówić o Rzymie omijając perełkę jaką jest Watykan. 
Kto tam był, zgodzi się, że jest to magiczne miejsce - i to wcale nie tylko z perspektywy chrześcijanina. Mnie Watykan zachwyca architekturą, mrocznymi historiami, i tym że zawsze nabieram tam dystansu do świata i samej siebie. Tak! Jestem katoliczką. Dla mnie to miejsce ma szczególny wymiar. Moje wizyty w Watykanie zawsze zostawiają w mojej duszy spokój i spełnienie. Tam mimo gwaru, mimo tłumów turystów - często dających sobie kulachą po plecach, byleby lepiej zobaczyć papa Francesco jak na audiencji z 18 września - mimo wszystkich niedogodności zawsze udaje mi się znaleźć Boga.



 KOCHAJ!
Dość naturalnie da się z wiary przejść do miłości. Więc o miłości w Rzymie....To tu oświadczył mi się mój mąż. To dzięki temu miastu niejeden zakochany facet zawdzięcza  magiczne słowo „tak” wyszeptane przez kobietę swego życia. To tu co roku  ściągają niezliczone pary zakochanych by atmosferze Wiecznego Miasta rozpoczynać oficjalne wspólne życie.Konieczne jest wtedy odwiedzenie ponte Milvio i wspólne zawieszenie na nim kłódki, jednocześnie wrzucając kluczyk w fale Tybru. Najsłynniejszym miejscem spotkań par i romantycznych wyznań jest oczywiście Fontana di Trevi, gdzie wrzuca się przez ramię trzy monety, co stanowi gwarancję powrotu w to miejsce razem.  Któż by nie chciał by MIŁOŚĆ była taka jak Rzym - WIECZNA!
Wszak nazwa Roma czytana od tyłu mówi sama za siebie ;)