Życzę miłej lektury.
Ten
rok upłynął mi pod znakiem podróży. Nowy rok powitałam w
Strasburgu. Potem obok wyjazdów prywatnych pojawiły się służbowe
i szkoleniowe. Postanowiłam zamienić moją pasję podróżowania w
pewnego rodzaju sposób na życie. Zapragnęłam zdobyć nowe
kwalifikacje i poniekąd nowy zawód. W ten sposób powstał pomysł
z kursem pilota wycieczek. A reszta potoczyła się jak domino.
Na
kursie dla pilotów wycieczek poznałam świetnych ludzi:
podróżników, poliglotów, gaduły, ludzi z pasją. Nie pamiętam
kiedy z taką przyjemnością zrywałam się w sobotę o 8:30 z
łóżka- a jestem strasznym śpiochem. Kurs niestety szybko się
skończył, dostaliśmy zaświadczenie i identyfikator. W zasadzie
nie bardzo wiedziałam co dalej. Szykowała mi się następna podróż
(tym razem do Ziemi Świętej) i kolejne podglądanie pilota w
nadziei że czegoś się nauczę. Stwierdziłam że co będzie to
będzie. Intuicja mówiła mi: poczekaj bo kto wie co się wydarzy
przed Izraelem. I wydarzyło się coś co kompletnie przerosło moje
najśmielsze oczekiwania.
Po
kursie, zarejestrowałam się na portalu PilociWycieczek.pl Polubiłam
stronę na Facebook’u, poprosiłam o newsletter
i na tym się skończyło. Przynajmniej tak mi się wtedy zdawało.
Minęło kilka dni i dostałam informację o szkoleniu dla pilotów i
przewodników wycieczek. Zapowiadało się bardzo ciekawie.
Uczestnicy- piloci- mieli poszerzać swoje umiejętności na trasie
Warszawa- Wenecja- Padwa- Florencja- Asyż- Rzym- Warszawa. Nad
wszystkim miał czuwać Piotr Kruczek- pilot i szkoleniowiec z
wieloletnim doświadczeniem. Wysłałam zgłoszenie i z
niecierpliwością czekałam na wyjazd. Cieszyłam się jak dziecko
bo zapowiadało się naprawdę super. Przed wyjazdem było wiele
spraw do załatwienia i tu największym dobrodziejstwem okazał się
znowu Facebook. To było nasze centrum dowodzenia. Piotrek dał nam
zadanie- każdy dostał inny odcinek trasy. Ja miałam opowiadać o
Padwie, Lacjum i Rzymie. Zabrałam się za notatki. Uczucie szczęścia
mieszało się z uczuciem lekkiego stresu. Raptem parę miesięcy
temu zdobyłam uprawnienia. Byłam jedyną (obok mojej koleżanki
Doroty) osobą bez żadnego doświadczenia w pilotażu. To wprawdzie
są moje ukochane Włochy, ale czy sobie poradzę? A jeśli czegoś
nie będę wiedziała? Jak się okazało nie tylko ja się
(niepotrzebnie!) denerwowałam. Ani się obejrzałam a już zdążyłam
się wirtualnie poznać z cała ekipą szkolenia. Było to o tyle
niezwykłe że w sieci czuliśmy się jak dobrzy znajomi a przecież
mieliśmy się poznać dopiero w autokarze.
Wyposażona
w przewodniki, notatki, dobre buty i wielką walizkę wyruszyłam z
Dorotą na naszą włoską przygodę. Następnego dnia nad ranem
autokar dojechał do Wenecji. Na trasie mieliśmy dwie niespodzianki.
Jedna to pyszna obiadokolacja w Cieszynie. Druga to impreza
integracyjna w (pędzącym) autokarze w trakcie której każdy z nas
miał powiedzieć o sobie parę słów. Bardzo szybko poczułam się
jak wśród „swoich”. Świetnie odnalazłam się z ludźmi o
podobnych zainteresowaniach, z podróżnikami- tak jak ja- otwartymi
na świat i ludzi. Noc minęła mi rzekłabym komfortowo (nie zapomnę
tych super wygodnych siedzeń). Wreszcie ku mej radości ujrzałam
nieśmiałe majaczące w resztkach nocy Alpy. Jednak największą
radość poczułam widząc Apeniny. Bo Apeniny to już na 100 %
Włochy. Mogę być bardzo zmęczona ale jeśli włoska granica już
za nami a ja mogę zamówić prawdziwą kawę i rogalika i jeszcze
pogadać chwilę z baristą, to od razu wracają mi siły. Rano
byliśmy już na miejscu. Krótka chwila na odświeżenie i na
miasto! Czekały tam na nas dwie przewodniczki. Rozglądałam się z
wielkim zaciekawianiem. Właśnie zaczynało się spełniać jedno z
moich marzeń…Wenecja zrobiła na mnie duże wrażenie. Ani trochę
się nie zawiodłam. Nie mogłam się napatrzeć na urokliwe gondole i
gondolierów. Gondolier stoi na dziobie i wielkim drągiem odpycha
gondolę od dna. Łódź strasznie kołysze. W jaki sposób on
utrzymuje równowagę?
Po
Canale
Grande
śmigały motorówki, łódki i vaporetti
czyli tramwaje wodne. Oczywiście płynęły stosując swój własny
kodeks. Bynajmniej nie drogowy
Wychowałam się nad jeziorem ale i tak wygląd był niezwykły. Te
wszystkie kamienice- palazzi-
stojące tuż przy samej wodzie, tam nawet nie było brzegu!
Jedyne
co trochę nawaliło w Wenecji to pogoda. Było chłodno, deszczowo i
szaro. Robienie zdjęć nie było łatwe ale jakoś sobie poradziłam.
Zwiedziliśmy właściwie wszystkie turystyczne miejsca. Nie sądziłam
że miasto ma tak wąskie ulice, że to jest taki labirynt. Cały
czas ktoś nas potrącał, ciągle tarasowaliśmy komuś drogę.
Czułam się trochę klaustrofobicznie. Dreptaliśmy za panią
przewodnik, robiliśmy notatki, cykaliśmy fotki i staraliśmy się
uchwycić każde słowo. Pałac Dożów to esencja historii Republiki
Weneckiej. Tu przyszło pierwsze zmęczenie. Każde miejsce do
siedzenia było na wagę złota. Mogliśmy się potem zregenerować
szybką przekąską koło Mostu Rialto gdzie piloci mogą jeść za
darmo.
No
właśnie mosty- była ich cała masa. Z każdego roztaczał się
widok jedyny w swoim rodzaju. Zauważyłam że nie wszędzie były
barierki. Łatwo było wpaść do kanału. Uważnie patrzyłam pod
nogi, bo znając moje szczęście…
Podobno Wenecja jest świetnym miejscem do wychowywania dzieci, bo
nie ma tu samochodów. Ale wpaść do takiego kanału to ja dziękuję
bardzo. I tu od razu zdementuję pewną informację: weneckie kanały
w kwietniu nie wydzielają przykrych aromatów.
Pożegnaliśmy
się z jedną panią przewodnik, a z drugą popłynęliśmy barką na
wyspę Murano. Miejsce to całkowicie mnie oczarowało. Kolorowe
kamieniczki, brak tłumów i wreszcie pokazało się słońce.
Odwiedziliśmy
pracownię szkła weneckiego. Pan szklarz na naszych oczach wydmuchał
pięknego konika, za co dostał brawa. Potem całą grupą weszliśmy
do sklepu z jego wyrobami. Niestety nikt z nas mimo 50% rabatu nie
skusił się na żadną błyskotkę. Pana szklarza to trochę
zbulwersowało: jak to, tyle turystów i nikt nic nie kupuje?! Na co
nasza pani przewodnik prawie z namaszczeniem stwierdziła: to nie są
zwykli turyści, to są piloci.
Pana szklarza ta odpowiedź chyba nie przekonała. Po krótkim
odpoczynku wróciliśmy na Starówkę, a stamtąd do autokaru. Po
całym dniu wypełnionym nauką pilotażu i zwiedzaniem nadszedł
czas na nasz pierwszy hotel i upragniony wypoczynek. Wylądowaliśmy
w Lido
di Jesolo.
Jak się później okazało byliśmy bardzo blisko Adriatyku.
Wykorzystała to nasza koleżanka Agata, która spacerując po plaży
nazbierała muszelek. Ja z kolei w tym czasie integrowałam się z
częścią naszej wspaniałej, pilockiej ekipy i z kierowcami. Też
było sympatycznie. Następnego dnia mieliśmy zwiedzać Padwę.
Modliłam się o odrobinę włoskiego słońca, które pozwoliłaby
mi na nieco bardziej wiosenną garderobę.
Czy
Padwa powita nas słońcem…?
Karolina
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz